Dzisiaj kontynuujemy serię wpisów o Australii – odhaczymy nowe miasto na mapie!
Kolejna pozycja na mojej mapie Australii to Gold Coast. Jest to miasto położone na wschodnim wybrzeżu, niecałe 80 kilometrów od Brisbane. Można się tam dostać autobusem lub pociągiem w ciągu godziny. Podobny czas zajmuje trasa samochodem – na autostradzie w Australii panuje ograniczenie prędkości do 100/110, zależnie od odcinka. Czasem trzeba zwolnić do 80!

Miasto wita nas pięknymi wieżowcami. Pierwsze moje skojarzenie – Stany Zjednoczone. Tutaj wszystkie duże miasta pod względem budowy przypominają mi te rodem z amerykańskich filmów – wieżowce, plaże, budynki. Wszystko jest mocno do siebie zbliżone.

Dzisiaj skupimy się na ścisłym centrum – deptaku przy plaży zwanej Surfers Paradise oraz najwyższym widokowym punkcie – Sky Point View.
Przy plaży możemy śmiało zaparkować, jednak parkingi w centrum są płatne. Możemy stanąć trochę dalej od głównego wejścia na plażę – jakieś pół kilometra – tam znajdziemy jeszcze bezpłatne parkingi.
Sama plaża przy głównym wejściu zwykle jest dość zatłoczona, dlatego warto właśnie pokusić się o przejście gdzieś dalej, by mieć więcej spokoju. Jak sama nazwa wskazuje Surfers Paradise pełne jest surferów.

W środy, piątki i niedziele od 17:00 przy głównym wejściu na plażę otwiera się Beachfront Market – przypomina nasze wakacyjne targowisko przy Sopockim Molo. Znajdziemy tam wszystko – rękodzieło, ubrania, pamiątki, tatuaże, przekąski i zdrową żywność… wszystko!


Przy większości wyjść z plaży znajdują się prysznice – całościowe oraz na same stopy. Na każdym kroku są też publiczne toalety, bezpłatne. Tutaj nie spotkałam się jeszcze z płatnymi toaletami, nawet w bardzo turystycznych miejscach. Możemy się zatem po wyjściu z plaży “doprowadzić do porządku” ;).
Sam deptak jest piękny, klimatyczny. Na każdym kroku czekają nas knajpki, fast foody, sklepy z pamiątkami, ubraniami w nadmorskim stylu – wszystko, co potrzebne jest na wakacjach. Są tu zarówno lokalne biznesy, jak i znane sieciówki – KFC, Baskin Robbins, Quiksilver, ROXY, Domino’s… I mój ulubiony Hard Rock Cafe. Kiedyś postanowiłam sobie, że odwiedzę wszystkie – i w każdym jednym zawsze zamawiam to samo – Twisted Mac Chicken&Cheese. Kiedyś starałam się też z każdego przywieźć broszkę i do pewnego czasu nawet mi się to udawało. W tym na Surfers Paradise znajdziemy… złotą kasetę Elvisa Presley’a czy… szlafrok Jamesa Browna! W każdym jednym są specyficzne gadżety podarowane przez różne ikony muzyki – tworzą niesamowity klimat! To chyba moja ulubiona knajpa na całym świecie.
Poniżej zdjęcie złotej kasety. A w takiej scenerii możemy zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie w restauracji.

Całe miasto jest absolutnie przepiękne! Budynki otoczone palmami, zadbaną zielenią… Gwar stukających o siebie w toaście kieliszków, muzyka, uliczni grajkowie. Klimat, który tutaj panuje jest beztroski, ciepły.
Nasze kroki skierowaliśmy w stronę najwyższego punktu obserwacyjnego – Sky Point View. Wjazd na górę kosztuje 24 dolary za osobę, lecz jest to coś, co naprawdę warto zobaczyć. Po wejściu od razu zrobiono nam zdjęcie (wiadomo, chcą sprzedać je w formie pamiątki) i skierowano nas do windy. Na jej suficie był zamontowany ekran, który pokazywał rzeczywisty obraz z… szybu windy. Dzięki czemu widzieliśmy jak szybko się wznosimy na 77 piętro. Cały przejazd trwał tylko 42 sekundy. Sam budynek ma 322,5 metra wysokości, a punkt obserwacyjny znajduje się 230 metrów n.p.m. Na górze znajduje się restauracja, a sam punkt widokowy pozwala zobaczyć miasto w całości – 360 stopni. Ciekawostką jest to, że pod szybą często znajduje się nazwa miasta wraz z kierunkiem i ilością kilometrów, które nas od niego dzielą – zatem patrząc w konkretnym kierunku wiemy, że Los Angeles jest właśnie 11 555km w tę stronę.

Restauracja o dziwo nie jest droga! Spodziewałam się cen zbliżonych do wieży telewizyjnej w Berlinie (zwykle właśnie na jedzeniu się zarabia), gdzie ceny były nieco wyższe niż w mieście (przynajmniej wtedy, gdy ja tam byłam), a tutaj… ceny restauracji są dokładnie takie, jak restauracji na deptaku czy w centrum handlowym! Żadnej różnicy! Pozytywnie mnie to zaskoczyło. (Oczywiście, przeliczając na PLN ceny są o wiele wyższe niż w Polsce ale już nauczyliśmy się tej zasady – nie przeliczać :))

Poczekaliśmy aż się ściemni, by zobaczyć miasto nocą. Widok był niesamowity! Będąc na wieży można też wykupić specjalną atrakcję jaką jest… wyjście na zewnątrz! W specjalnym kombinezonie, wyznaczoną trasą przy balkonie, z zabezpieczeniem. Nie odważyłabym się nawet jakby mi zapłacili no ale… na pewno atrakcja ma swoich sympatyków!
W nocy miasto również tętni życiem. Wszędzie zaczepiają ludzie z wejściówkami do klubów, słychać muzykę, robi się wesoło. Niczym starówka Warszawy nocą, jednak w bardziej nadmorskim klimacie.

Dzisiaj to na tyle. Postarałam się pokrótce przybliżyć wygląd ścisłego centrum Gold Coast oraz czego możemy się tu spodziewać. A pytanie do Was brzmi…
Odważylibyście się wyjść na zewnątrz budynku na 77 piętrze? 🙂
16 kwietnia, 2020 @ 5:25 am
Nie odważyłabym się nóżki z waty🤣🤣🤣77 piętro to jakieś 55 pięter za wysoko na spacer po tarasie🏢🏢🏢