Mamy dzień 26 lipca 2020 roku. Ponad miesiąc minął od mojego powrotu z Australii do Polski, jednakże cieszę się, że w końcu znalazłam chwilę by Tobie, Drogi Czytelniku ten powrót opisać. Z racji tego, że sytuacja spowodowana koronawirusem wciąż jest dość napięta, chcę pokazać Tobie czego można się spodziewać – i jak wyglądał pierwszy lot linii Emirates z Brisbane do Dubaju po ponad 3 miesięcznej przerwie. Świat zamarł i jest to poniekąd wydarzenie historyczne; nikt nie wiedział czego się spodziewać na pokładzie, spekulowano na temat braku ciepłych posiłków… Ale po kolei:
Lot odbył się 19 czerwca o 21:00. Na lotnisku musieliśmy być aż 5 godzin wcześniej aby uniknąć opóźnień podczas boardingu i by mogły być zachowane wszelkie środki ostrożności, tj. 2 metrowy odstęp pomiędzy pasażerami. Na samo lotnisko należało wejść w maskach, a do boardingu założyć także jednorazowe rękawiczki.
Boarding trwał dłużej niż zwykle bo sprawdzane były zarówno bilety, jak i ograniczenia wjazdu do krajów (na tamten dzień było sporo restrykcji dotyczących powrotu z różnych państw, tranzytu przez kraje). Sprawdzano czy mamy bilet na dalszą podróż i czy w ogóle możemy odbyć tranzyt przez Niemcy (nie było jeszcze lotów bezpośrednich do Polski z Australii i nawet na dzień dzisiejszy nie ma – musieliśmy zatem obrać na cel lotnisko we Frankfurcie nad Menem a stamtąd dostać się do Polski FlixBusem).
Emiarets nałożyło też ograniczenia na bagaż kabinowy – nie mogliśmy wnieść standardowego bagażu-walizeczki do 10 kg, tylko małą torbę i wszystkie rzeczy elektroniczne/baterie. Jako, że mieliśmy ze sobą sprzęt filmowy, było to dla nas dość problematyczne zapakować się do dwóch walizek gdzie połowę jednej zajmował plecak ze sprzętem…

Po odprawie mogliśmy przejść za bramki. W Australii na lotnisku w Brisbane są skanery bezpieczeństwa, w których stajemy w rozkroku a maszyna skanuje nas – a miejsca, które zaświetlą się na czerwono są sprawdzane przez ochronę dotykiem.
Lotnisko było… PUSTE…PUŚCIUTKIE… na tablicy lotów nie było niemal żadnych bieżących lotów na ten dzień (nasz i jeden do Singapuru), niczym miasto po apokalipsie (Brisbane to miasto o ludności 2,28 miliona!). Biletomaty nie działały pokazując komunikat o braku lotów.
Na szczęście około 19 otworzyła się jedyna budka z jedzeniem – Subway. Obawiając się, że na pokładzie nie będzie ciepłych posiłków, od razu coś zjedliśmy.
Przed samą odprawą o 20 rozdano nam “safety kit” czyli pudełeczko w którym znalazły się:
– 2 jednorazowe maseczki
– 2 pary jednorazowych rękawiczek w dwóch rozmiarach
– 2 chusteczki jednorazowe antybakteryjne
– 2 preparaty do dezynfekcji w saszetkach
Rękawiczki musieliśmy założyć wchodząc na pokład. To samo maseczki, przy czym te musieliśmy mieć na sobie podczas całego lotu. Bardzo problematyczne, szczególnie, że pierwszy lot (Brisbane – Dubaj) trwał jakieś 14 godzin.
Załadunek na pokład odbył się bez większych problemów. Niektórzy nie chcieli zakładać maseczek, ale byli bardzo uprzejmie o to proszeni (załoga Emirates – nigdy nie wyjdę z podziwu jak perfekcyjnie są przeszkoleni aby ZAWSZE robić jak najlepsze wrażenie!)
Lecieliśmy Boeingiem 777 a na pokładzie było… może 70 osób? Może mniej? Niesamowicie wyglądały takie pustki w samolocie… Każde środkowe siedzenie wolne, załoga w jednorazowych fartuchach, osłonach na twarz, rękawiczkach.

Mimo wszystko, Emirates naprawdę stanęli na wysokości zadania. Na pokładzie wszystko było niezwykle czyste; załoga bardzo uprzejma i ciepła, mimo, że przyszło im pracować w o wiele trudniejszych warunkach. I ku naszemu zaskoczeniu były dostępne wszystkie udogodnienia – sterylnie pakowane koce, “sleeping kit” czyli maseczka na oczy, skarpetki do chodzenia po pokładzie, zatyczki do uszu, szczoteczka do zębów… i były także ciepłe posiłki!
Wszystkie posiłki podawane były bez zmian, z tą różnicą, że nie było alkoholi wysokoprocentowych. Wszelkie inne napoje (kawa, herbata, soki, wino, piwo, woda) dostępne bez ograniczeń. Menu było skromniejsze (można było dokonać wyboru tylko między mięsnym a wegetariańskim) ale… jedzenie jak zwykle przepyszne!
Sam przelot bez większych problemów czy ograniczeń. Proszono tylko o nieporuszanie się po samolocie, chyba, że do toalety i w sumie tyle. I o pozostanie w maseczkach, można było je zdjąć tylko do posiłku.
Pustki!
Dubaj. Tu już zaczęły się schody pod względem kontroli.
Od razu po przylocie czekał na nas pracownik lotniska z kartami lokalizacyjnymi, na wypadek, gdyby ktoś musiał się z nami kontaktować w związku z COVID-19. Poinformowano nas, że na spokojnie możemy je wypełnić w drugim samolocie, a okazało się, że były już niezbędne przy boardingu więc powstał jeden wielki sajgon: jedna osoba mówiła, że jedna karta na rodzinę wystarczy, inna że każdy musi wypełnić swoją; pracownicy byli trochę niedoinformowani i nie chcieli wydać większej ilości kart, dopiero później ktoś doniósł… było trochę zamieszania.
Samo lotnisko było BARDZO RESTRYKCYJNE. Obowiązek zasłaniania ust i nosa na każdym kroku, to samo z jednorazowymi rękawiczkami. Na lotnisku zainstalowano bramki termiczne, przez które musieliśmy przejść, miały wykryć, czy ktoś nie ma podwyższonej temperatury – taka osoba mogłaby zostać nie wpuszczona na pokład. Kolejki, każdy w odstępie 2 metrów, bardzo tego pilnowano i przyprowadzano do porządku, nawet przy boardingu.
Sam lot Dubaj – Frankfurt wyglądał podobnie jak poprzedni, z tą różnicą, że samolot był już załadowany na tyle, na ile się dało. 6,5 godziny lotu. We Frankfurcie byliśmy około godziny 13. Flixbus odjeżdżał chwilę po północy co oznaczało… trochę ponad 11h czekania w Niemczech.
Naszym błędem było to, że nie zostaliśmy ile się da na lotnisku. Przekonani o tym, że w Niemczech dworzec wyglądać musi “zacnie”, ogarnęliśmy się z bagażem i jakoś po 14 już byliśmy w szybkiej kolei w kierunku dworca kolejowego. Bilet za 2 osoby wyniósł nas 10 euro.
Na dworcu przeżyliśmy szok – bowiem wszelkie knajpy naokoło to fast foody. Żeby w nich usiąść – trzeba wypełnić kartę lokalizacyjną (a w 90% tych lokali i tak nie było krzeseł bo pandemia). Brak standardowej poczekalni, tylko krzesełka (pragnę zaznaczyć, że dworzec jest na wpół otwarty zatem nieźle nas wywiało); toalety tylko za opłatą 1 euro (ale żeby zapłacić kartą musisz ściągnąć specjalną aplikację, gdzie autoryzujesz kartę, jak nie masz czytnika QR w telefonie to g*wno zrobisz… sajgon!) – my przyzwyczajeni do wszechobecnej płatności kartą nie wzięliśmy ze sobą euro w gotówce. Na szczęście na dworcu był kantor więc wymieniłam Australijskie dolary i jakoś wytrzymaliśmy te 10 godzin na metalowych, niewygodnych krzesełkach w dość szemranym towarzystwie, bo co chwila ktoś nas zaczepiał żebrząc na piwo czy coś mniej legalnego…
Nie wiedzieliśmy też, że toalety zamykają o 10 także już przed samą podróżą nie mogliśmy z nich skorzystać.
Sam autobus spóźnił się prawie godzinę. Na szczęście wszystko wiedzieliśmy dzięki aplikacji FlixBusa, gdzie możemy śledzić co się dzieje non stop oraz otrzymujemy powiadomienia, gdy autobus się spóźnia. Podczas przejazdu wymagane było noszenie maseczek, nie było ograniczeń co do odstępów między miejscami a toaleta… była zamknięta całą drogę. Mogliśmy korzystać tylko z tych na postojach – mopy, stacje itp. Pierwsza była o godzinie 4 rano a sama podróż autobusem trwała 13,5 godziny, także… Tyle godzin na siedząco + ograniczony komfort podróży naprawdę dał nam w kość. W podróży zwykle powinniśmy dużo się nawadniać… Tym razem ograniczaliśmy to do minimum.
Powrót do domu zajął nam dwie doby. Coś, co powinno zająć góra 24h jeżeli weźmiemy pod uwagę jeszcze transport z lotniska w Polsce, rozciągnęło się do 2 dni. Męcząco, przynajmniej przez drugą część podróży… Bo co jak co, ale jak już mówiłam – Emirates jak zwykle na najwyższym poziomie!
Decydujesz się już na podróże samolotem?